piątek, 26 lutego 2010

Matematyka według Platformy

  To już chyba jakaś zaplanowana akcja - najpierw liderzy PO oświadczają, że jest miejsce w ich partii dla Romana Giertycha, a nawet jest on im ideologicznie bliski, teraz natomiast biorą się za byłą działkę LPR, czyli za zmiany w egzaminie maturalnym.
  To, że są szykowane kolejne nowości, jeszcze mogę zrozumieć, świat się zmienia, nowe pokolenie musi sprostać nowym wyzwaniom. Ale żeby robić to wszystko według schematu Wielkiego Romka i jego Wszechpolaków, tego już nie mogę zrozumieć.
  Były minister edukacji zlikwidował konieczność zdawania matematyki na maturze, uznając, dla wielu może i słusznie, że jest ona zbędna dla prawidłowego ideologicznego rozwoju młodych Polaków. Cóż, można mieć i takie podejście do edukacji, ale PO wszak mówi o sobie, że jest partią inteligentną i w związku z tym postanowiła zmienić ten stan rzeczy - matematyka wraca jako jeden z egzaminów maturalnych. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie sposób, jaki zaproponowała PO tegoż wielkiego come backu. Otóż specjaliści z Platformy stwierdzili, że matmy można nauczyć poprzez reklamę, pomyśleli, napisali krótki wniosek i załatwili 20.000.000 (słownie: 20 baniek) na naukę matematyki poprzez spoty reklamowe. Dobre, prawda? Co tam praca nauczycieli, co tam mozolne rozwiązywanie równań, jeden, dwa spoty i matura zdana - rozwiązanie godne ministra Giertycha. Reklama matematyki poprzez telewizję byłaby niezłym pomysłem, pod warunkiem, że za takim rozwiązaniem poszłyby do samorządów środki na realną naukę przedmiotu, przez realnych nauczycieli. Ale w pomyśle PO pod tym względem jest dziura, nikt z inteligentnych decydentów nie pomyślał o takim rozwiązaniu. Czyli wszystko zostało po staremu, czyli byle jak. Co prawda matematyka wraca na maturę, ale o jej zdanie muszą zadbać rodzice maturzystów, wykupując stosowną ilość korepetycji. Rzadko się bowiem zdarza, że władze samorządowe wpadną na to, aby sfinansować dodatkowe zajęcia z tego przedmiotu - Gorzów na tej mapie jest chlubnym wyjątkiem, tam bowiem przeznaczono 80.000 zł na dodatkowe lekcje.
  Jak widać Roman Giertych ma więcej wspólnego z Platformą Obywatelską niż jedynie bliskość ideologiczną.

piątek, 19 lutego 2010

Platforma partią Giertycha?

  Jeszcze parę lat temu tak postawione pytanie zostałoby obśmiane prawie przez wszystkich, najbardziej przez samych zainteresowanych. Wszak zdanie Romana Giertycha o Platformie Obywatelskiej było zawsze jednoznaczne, a opinia PO o Giertychu nie mniej negatywna. Ale jak widać w polityce, przynajmniej tej w wydaniu PO i LPR, mówienie o kręgosłupie politycznym jest rozmową o mitach i legendach. Giertychowi nawet się nie dziwię, zawsze uważałem go za politycznego koniunkturalistę, ale romans PO z Wielkim Romanem, uważam za pokazanie prawdziwej, janusowej twarzy Platformersów. Jakoś przestała już razić kolegów z PO brunatna retoryka ludzi z kręgu Wszechpolaków, co tam retoryka, wszak wszyscy pamiętamy, jakimi gestami zamawiali piwo podopieczni Giertycha w restauracjach, pod jakimi znakami świętowali imieniny znanych osób z niechlubnej historii - wszystkie te fakty stały się nagle bez znaczenia. Więcej, jak się okazało, liderom Platformy Obywatelskiej jest ideologicznie bardzo blisko do LPR, takiego wyznania dokonał Pan Gowin. Nic, tylko pogratulować kompanów politycznych. Nie ceniłem Platformy Obywatelskiej, a jeśli brałem pod uwagę jej polityczne credo, to jest to typowy twór marketingu politycznego, taka partyjka obliczona na zdobycie władzy, co w ostatnich miesiącach widać wyraźnie. Ale nie sądziłem, że w pogoni za władzą można tak się politycznie zeszmacić, nie sądziłem, że można kiedykolwiek podać rękę ludziom, którzy gloryfikują zachowania rodem z innej, brunatnej epoki.
  Francja ma swojego Le Pena, my mamy swojego Giertycha, z tym tylko, że Jean-Marie Le Pen jest francuskim marginesem politycznym, taką cepelią polityczną, u nas liberał Tusk wpuszcza ponownie Giertycha na salony.

wtorek, 9 lutego 2010

Wstyd, Panie prezydencie, wstyd

  W ostatnim swoim wpisie pochyliłem się nad blogiem Pana Koja. Prezydent po kilku dniach był łaskaw ustosunkować się do mojego tekstu. Ustosunkowanie się można streścić w kilku słowach, najbardziej adekwatne jest „a odstosunkujcie się od mojego bloga, piszę o tym, o czym chcę”.
  I w porządku, każdy ma prawo, nawet prezydent, pisać o duperelach. Gorzej, jak ta sama osoba nie tylko pisze o duperelach, ale cenzuruje to, co inni myślą na ten temat. Pierwotnie znikające komentarze uważałem za precedens, coś, co czasami zdarza się małym chłopcom, taka swoista obraza na rzeczywistość. Teraz mam pełną świadomość, kim jest Pan prezydent - jest kłamcą politycznym. Z trudem przychodzi mi pisanie tych słów, ale trudno nie odnosić się do faktów. Jeżeli ktoś jest pozywany w tekście pisanym ręką prezydenta, to ma on prawo do polemiki i wyrażenia swojego zdania, tak jest w cywilizowanym świecie - ale nie w świecie Piotra Koja. W tym świecie ludzi o odmiennych poglądach traktuje się przyciskiem „delete”. Robi to człowiek, który chwali się swoją kartą martyrologiczną, robi to człowiek, który ma usta (albo gębę) pełne frazesów na temat wolności, prawdy i tym podobnych rzeczy Wielkich. Ten sam człowiek obrazuje publiczną debatę powiedzeniem „psy szczekają a karawana idzie dalej", ten sam człowiek, który nie potrafi sprostać krytyce, podaje adresy, na które należy kierować swoje pytania o stan Bytomia. Pytam więc, po co podaje, skoro nie stać go na prostą odpowiedź, a między innymi temu służy blog.
  Dobrze, że Piotr Koj jest jedynie prezydentem, dobrze że jest nim w roku 2010, aż strach pomyśleć, co mógłby zrobić w innych czasach. Wstyd, Panie prezydencie, wstyd.

czwartek, 4 lutego 2010

Tuba jest, a więc wszystko gra

  W rzeczywistości wirtualnej pojawia się wiele tekstów pisanych przez różne osoby, piszący ten tekst również do tego grona należy. Ilu autorów, tyle poglądów na to, jak pisać i o czym pisać - często i ja mam z tym problem. Często pytam sam siebie, czy blog jest odpowiednim miejscem, np. do osobistych wynurzeń, mówiących o tym, co jadłem na obiad, z kim jadłem ten obiad, ile było klusek na talerzu i czy kompot był ze śliwek czy z truskawek. Sami przyznacie, że jest istotne, kto i o czym pisze. Od ucznia, od studenta, osoby nie zaangażowanej publicznie oczekujemy często informacji na temat spędzonych wakacji, jak było u cioci na imieninach, jaki kapelusz miała ubrany babcia Stasia. Od osoby publicznej, np. prezydenta, oczekujemy zgoła czegoś innego. Ja przynajmniej oczekuję konkretów, mniej mnie interesuje gra w Chińczyka, jazda na rowerze, nawet w Masie Krytycznej, oczekuję np. informacji na temat sytuacji miasta, jego kondycji gospodarczo-finansowej. Czytając najpopularniejszy blog Bytomia, autorstwa prezydenta Piotra Koja, niczego takiego nie mogę się doszukać, a to, co udaje mi się odczytać, to jedynie mało znaczące informacje mówiące o wizytach, otwarciach, wizualizacjach. Nie znalazłem np. zdania na temat wizyty u Pana prezydenta przedstawicieli kibiców Polonii Bytom, z czekiem na blisko 70.000 zł zebranych w formie zbiórki publicznej na modernizację stadionu, przynajmniej zdania pozytywnego. Jakaś wzmianka pojawiła się, ale taka mało elegancka, mówiąca o tym, że aby zmodernizować stadion czek powinien mieć jedno zero więcej, a może i dwa zera. Super, tyle tylko, że piszący te słowa odebrał tej inwestycji 8,5 miliona zł z budżetu, a sam z portfela dał 50 zł. Gdyby Pan Koj nie był prezydentem, dla którego działalność społeczna jest pasją, jak sam o sobie pisze, najprawdopodobniej nie czepiałbym się, ale skoro blog jest formą komunikacji ze społeczeństwem, a świadczy o tym liczba wejść na stronę, to może warto się pokusić o jakiś konkret, a nie jedynie narzekania na malkontentów, posłów piszących listy, opozycję, której się znowu coś nie podoba, obywateli zadających trudne pytania o finansowanie reklam w Dzienniku Zachodnim. Chciałbym w końcu przeczytać coś więcej niż peany ku czci, chciałbym, aby blog prezydenta przestał być jedynie kolejną tubą propagandową Ratusza.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Déjà vu

  Donald Tusk rezygnuje z walki o fotel prezydencki - to była główna wiadomość minionego tygodnia, nie przebiły jej nawet zeznania Mira Drzewieckiego, jednego z głównych krupierów afery hazardowej. Nie przebiły, bo nie miały przebić, data i godzina wystąpienia premiera były z góry określone i są częścią planu PO, planu, który coraz bardziej przypomina kampanię reklamową. Celem kampanii jest wmówienie Polakom, źle, wyborcom, tym, którym się chce w niedzielę pójść do lokalu wyborczego, że już za chwilkę, już za momencik będzie się żyło lepiej - wszystkim z naszej paki oczywiście, chciałoby się napisać. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że PO ma jakąś tajną komórkę, która para się produkcją specdyrektyw dla swoich członków, a obserwując w ciągu ostatnich paru miesięcy poczynania ludzi z PO, jestem pewien istnienia takiej specgrupy. Przygotowanie spektaklu z przesłuchania Chlebowskiego, Mira Drzewieckiego jest tego najlepszym przykładem, a skorelowanie wystąpienia premiera z newsem dnia, z terminem cudownego ozdrowienia byłego ministra sportu, to kolejny przykład dobrze odrobionego zadania domowego przez wzmiankowaną grupę. Gdy nałożymy na to kolejne bajania premiera Tuska o naprawie Rzeczpospolitej, gdzie jedyny konkretem jest chęć bycia premierem kolejną kadencję, jawi nam się jak na dłoni cel kampanii reklamowej - wygrać wybory raz jeszcze. Tylko po co - aby wyciąć kolejne hektary lasu pod kolejny wyciąg, ustawić inne przetargi, załatwić synekurę znajomemu czy też jego potomstwu? A może po to, żeby jednak udowodnić, że coś umiemy, coś konkretnego, coś, czym możnaby się pochwalić przed przyszłymi pokoleniami.
  To, co robi PO, nie tylko w skali kraju, w tej mniejszej skali powiatowej też, to walka komiwojażera o wmówienie nabywcy, że tylko on ma najlepszy produkt i to dokładnie taki, jakiego potrzebujemy. Słuchając Donalda Tuska, miałem wrażenie déjà vu, gdzieś to już było. Owszem, było, w okolicach maja - czerwca 2009, kampania do Parlamentu Europejskiego, wcześniej też - podczas walki o mandaty poselskie. Do trzech razy sztuka - jestem przekonany, że nie pozwolimy się nabić w butelkę PO po raz trzeci. Jestem przekonany, że sposób, w jaki PO robi politykę, politykę dla swoich, taką Rzeczpospolitą Sobiesiaków, zostanie we właściwy sposób oceniony przez Polki i Polaków. Mam nadzieję, że ta ocena będzie dotyczyła zarówno podwórka krajowego, jak i naszego lokalnego, gdzie, podobnie jak w Warszawie, próbuje nam się wmawiać wiele prawd, które z prawdą niewiele mają wspólnego.